W czerwcowym Kinie Konesera w rzeszowskim kinie Helios przy al. Powstańców Warszawy zobaczymy sześć filmów. W programie m.in.: "Optymistki", "Złota dama" i "Panny młode. 22 czerwca oprócz filmowej projekcji, odbędzie się spotkanie z Tomaszem Raczkiem, krytykiem filmowym. U nas w każdy piątek do wygrania zaproszenia na seanse.
Wzruszający dokument o tym, że apetyt na życie nie mija nigdy. Nawet gdy masz 98 lat.
Kiedy seniorki przystąpią do pierwszego, siatkarskiego meczu na poważnie, będą miały na sobie niebieskie koszulki z norweską flagą i numerami: 68, 88, 89, 98. Tyle właśnie mają lat. Wcześniej jednak - choć klub seniorek sportsmenek funkcjonuje od czterdziestu lat - po raz pierwszy poznają w internecie zasady gry i spotkają z profesjonalnymi sportowcami. Dowiedzą się, że siatka powinna być zawieszona wyżej, a tępione przez nich karą dziesięciu koron "boksowanie" ("uderzanie piłki z furią", jak tłumaczą) to piąstkowanie.
Wzruszający dokument Gunhildy Westhagen Magnor nie jest jednak milusińskim filmem o poczciwych staruszkach, które próbują bronić się przed niesprawnością ciała fizycznym ruchem. Widzimy ich schorowane nogi i słyszymy opowieści o strachu przed nową kuchenką, do której obsługi nie potrzeba okularów. Z jedną z bohaterek patrzymy na stare zdjęcie wszystkich siatkarek w statecznym wieku: "Ta zmarła na raka, ta na demencję, ta też na raka. Połowy z nas już nie ma". Niezwykłym momentem jest wyznanie 98-letniej Goro ("jestem z nich najgorsza, ale chyba cieszą się, że dołączyłam, bo jestem też najstarsza"), która w jednej chwili przytula zdjęcie zmarłego męża, a w drugiej mówi: "Bezcenne - zobaczyć, co przyniesie nowy rok".
Niezamożne, bywają schorowane i samotne. Kłócą się, czasem lekko złośliwie komentują grę koleżanek.
Kiedyś od umierającej osoby usłyszałem: "Tak bardzo chciałabym jeszcze... pożyć". Bohaterki filmu Magnor to właśnie potwierdzają - apetyt na życie nigdy nie mija. Niektórzy tylko, z wiekiem, piękniej potrafią się tym życiem delektować. [Paweł T. Felis]
mat. prasowe
2 z 6
Źródło nadziei - 8 czerwca
Australia, Turcja, USA (The Water Diviner). Reż. Russell Crowe. Aktorzy: Russell Crowe, Olga Kurylenko, Yilmaz Erdogan, Jai Courtney.
Russell Crowe debiutuje jako reżyser: żenady nie ma, rewelacji - też nie.
W swoim fabularnym debiucie Crowe powierza sobie rolę Australijczyka doświadczanego przez los: w bitwie o Gallipoli traci trzech synów, traci ukochaną żonę. Postanawia ciała zmarłych dzieci odszukać, wraca na powojenne tereny, boryka się z angielską biurokracją i kulturową odmiennością Turków. Ale przede wszystkim przechodzi lekcję rozbrajania stereotypów: wróg może okazać się pomocnym przyjacielem, a wojna to absurd, za który cenę życia płacą po równo wszyscy.
"Historia oparta na faktach" - głosi napis początkowy, choć przydałoby się bardziej wycieniować scenariusz. Connor zadziwiająco łatwo dostaje się tam, gdzie nie powinien, kierowany wizjami odkrywa miejsce, którego odkrycie wydaje się racjonalnie niemożliwe. Crowe jest gwiazdą hollywoodzką, co niestety widać: psychologię zastępują tu tyrady o "wychowywaniu na mężczyznę", obietnicach, których należy dotrzymać i braterskiej solidarności. Wszystko na poziomie symbolicznych słów i gestów, wśród których brakuje najważniejszego: wiarygodnych postaci.
Fabularnych cudów jest tu sporo, realizacyjnych - już niewiele. Crowe ma mniej toporną, reżyserską rękę niż choćby Angelina Jolie, świetną robotę wykonuje operator Andrew Lesnie, choć ostatecznie imponująca, ale lekko kiczowata uroda zdjęć nazbyt historię przytłacza. Docenić jednak trzeba turecką perspektywę w opowiadaniu o bitwie Gallipoli, ale też realistyczne drobiazgi, jak scena konania na polu bitwy.
Kto lubi tego rodzaju patetyczno-wzruszające widowiska, zawiedziony nie będzie. Ale "australijski Oscar" dla "Źródeł nadziei" za najlepszy film roku to już przesada.
3 z 6
Druga strona muru - 10 czerwca
Niemcy 2013 (Lagerfeuer) Reż. Christian Schwochow. Aktorzy: Jordis Triebel, Tristan Gobel, Alexander Sheer
Z NRD do RFN. A tu tak samo.
Rok 1978. Nelly wyjeżdża z 9-letnim synkiem z NRD do Berlina Zachodniego - nie z nienawiści do systemu, raczej z chęci rozpoczęcia nowego życia. Ale Zachód okazuje się bardzo niegościnny: Nelly zostaje umieszczona w ponurym ośrodku dla uchodźców, zmaga się z miejscową biurokracją, a do tego biorą ją w obroty agenci służb. W trakcie przesłuchań ujawniają też rewelacje na temat jej partnera Dmitrija, który trzy lata wcześniej miał zginąć w tajemniczym wypadku...
Nudnawy i bezkształtny film, który próbuje iść w kilku kierunkach naraz, a w rezultacie się miota; chce mówić o wielu sprawach, więc o każdej mówi naskórkowo.
Najpierw wydaje się zmierzać w stronę sensacyjnej historii o mrocznych tajemnicach enerdowskiej przeszłości (a la "Dwa życia"). Potem wątek ten się urywa i mamy opowieść o paranoi, w którą powoli popada Nelly, ale która ma też charakter ogólny: w ośrodku każdy może być podejrzewany o szpiegostwo czy o współpracę ze Stasi. Najogólniej jednak mówiąc jest to film o wielkim zawodzie, jaki przynosi spotkanie z Zachodem: ma tu być całkiem podobnie jak na Wschodzie, bo i tu, i tam się przesłuchuje i inwigiluje. Mnie to wydaje się nieco przesadne (ośrodek dla uchodźców to jednak nie cały Zachód) i udowadniane w sposób raczej mało subtelny. Za rozczarowania brały się już świetne filmy, tu jest uczuciem jałowym. [Paweł Mossakowski]
ROBERT VIGLASKY
4 z 6
Złota dama - 17 czerwca
USA, Wielka Brytania 2015 (Woman in Gold) Reż. Simon Curtis. Aktorzy: Helen Mirren, Ryan Reynolds, Daniel Bruhl, Katie Holmes
Amerykańska Żydówka walczy z austriackim rządem o odzyskanie rodzinnej własności.
A nie jest to byle jaka własność, tylko pięć obrazów Klimta, w tym warta 100 mln "Złota Adela", przedstawiająca ukochaną ciocię bohaterki filmu. Maria (Mirren), starsza pani z Kalifornii, której udało się przed wojną uciec z Wiednia, angażuje do tej batalii niedoświadczonego prawnika Randy'ego (Reynolds) i razem usiłują przekonać rząd austriacki do zwrotu zagrabionej przez hitlerowców własności. Ale austriaccy oficjele, nie poczuwający się do odpowiedzialności za przeszłość, opierają się...
Jest to więc trochę walka Dawida z Goliatem - z jednej strony drobna kobiecinka i żółtodziób, z drugiej potężne instytucje - ale z kolei przewaga racji moralnych jest miażdżąca, więc o wynik można być spokojnym. Film jest przyzwoicie zrealizowany, ale konwencjonalny, oczywisty i do bólu poprawny. Ukazywani w retrospekcjach naziści są okrutni, współcześni Austriacy - z wyjątkiem bojowego reportera (Bruhl) - bezduszni i aroganccy, Randy początkowo zapala się do sprawy ze względu na spodziewane korzyści finansowe, ale przechodzi moralną ewolucję: na widok pomnika Holocaustu w Wiedniu rodzi się w nim więź ze zgładzonymi i odtąd traktuje swoje zajęcie jako misję itd.
Najciekawsza w filmie jest wsparta dobrym aktorstwem osobista relacja między dwójką głównych bohaterów - jest w niej czułość i przydatny w filmach o takiej tematyce humor. Emocjonujące są też sekwencje przedwojenne. Tam jednak walczono o życie, tu - o odzyskanie własności. Nawet jeśli oznacza to przywracanie elementarnej sprawiedliwości, napięcie musi być słabsze. [Paweł Mossakowski]
Jest nią Nutsa, młoda kobieta z dwójką dzieci, której życiowy partner Goga odsiaduje 10-letni wyrok (a jest mniej więcej w połowie) za bliżej nieokreślone przestępstwo. Tytuł filmu pochodzi pośrednio od przepisu zezwalającego na widzenia - ale tylko osobom będącym w formalnym związku ze skazanym. Nutsa, aby skorzystać z tego prawa, decyduje się, w towarzystwie kilku innych kobiet, wziąć w więzieniu ślub.
Mało jest to romantyczna ceremonia, ma charakter czysto biurokratyczny i w ogóle obyczaje więzienne (jak stosunek strażników do odwiedzających) wyglądają tak, jakby od czasów ZSRR nic się w Gruzji nie zmieniło: najważniejsza jest zasada bezinteresownego upokorzenia. Debiutująca reżyserka wiele może na ten temat powiedzieć, gdyż "Panny..." oparte są na jej własnych, osobistych doświadczeniach.
To zawsze ryzykowne. Autorzy utworów autobiograficznych często popełniają błąd perspektywy: wydaje im się, że ich własne przeżycia będą tak samo "ważne" dla ich czytelników czy widzów, jak były dla nich samych. Tu jednak udało się je zuniwersalizować: film jest przejmujący, mimo że wcale tak bardzo się nie stara, nie napina, nie przyciska pedału. Kajriszwili nie przeprowadza w nim prywatnego rozrachunku z gruzińskim systemem penitencjarnym, po prostu opisuje życiową sytuację "żony więźnia". Nie ma tu klasycznej dramaturgii (życie wszak nie układa się według kinowych schematów), wątki urywają się w atmosferze niedopowiedzenia, wiele miejsc zostawia się pustych, do wypełnienia przez domyślność widza. W sensie fabularnym nie dzieje się tu wiele: Nutsa jeździ na drugi koniec Gruzji na widzenia, mąż fatalnie znosi odsiadkę, dzieci zaczynają go już zapominać, Nutsa próbuje za pomocą łapówki skrócić jego wyrok, potem pojawia się mężczyzna... ale najbardziej typowy dla tego filmów dylemat (trwać lojalnie przy mężu, czy na nowo ułożyć sobie życie) tkwi w cieniu wydarzeń, obecny tylko w głowie bohaterki i lękach jej męża. Dyskretne, subtelne kino. [Paweł Mossakowski]
6 z 6
Taxi - Teheran - 24 czerwca
Iran 2015 (Taxi). Reż. Jafar Panahi
Tegoroczny Złoty Niedźwiedź w Berlinie dla filmu przyjęto entuzjastycznie: to uhonorowanie znakomitego, zadziwiająco zabawnego, fascynującego filmu, a jednocześnie hołd dla reżysera, który nie chce się poddać.
Zgodnie z wyrokiem irańskich władz Jafar Panahi nie może kręcić filmów, nie może też opuszczać swojego kraju. Kilka lat temu, gdy nie pozwolono mu przyjechać do Berlina, by wziął udział w obradach jury, symbolicznie zostawiono dla niego puste krzesło. A jednak Panahi nie rezygnuje, prowadzi z władzą ryzykowną grę. Kręci filmy, które oficjalnie filmami nie są (dlatego w "Taxi..." nie ma napisów końcowych). Przemyca je na festiwale filmowe, pokazuje światu dzieła przypominające chwilami wideoinstalację, czasem kinowy esej.
"Taxi...", co najbardziej zaskakuje, to już film pełną gębą, choć zrealizowany minimalnymi środkami. Wystarczyły dwie kamery umieszczone w taksówce, sam reżyser w roli kierowcy i przypadkowi ludzie, którzy wsiadają do samochodu. Efektem jest wciągająca od początku do końca, pełnokrwista fabuła, którą paradoksalnie napędza ruch, działanie, akcja. Może dlatego Panahi tak często się z ekranu uśmiecha: nie da się unieruchomić artysty-filmowca, wszelkie zakazy i nakazy nie są w stanie zatrzymać codziennego wiru, który pozwala Irańczykom oddychać.
Jeżdżący po zatłoczonych ulicach samochód staje się w oczywisty sposób lustrem współczesnego Iranu: pojawiają się echa cenzury, opresyjnej władzy ("lepiej wyrzuć to z filmu, bo będziesz posądzony o plugawy realizm" - mówi jedna z kobiet), rygorystycznych zasad wpajanych nawet uczniom w szkołach. Ale szczególnie ważny jest motyw podglądających kamer, ciągłej kontroli, przypadkowych nagrań albo nagrań z ukrycia. Panahi też przecież podgląda i nagrywa, a przez to obśmiewa metody władz: kamera może być opresją, ale może być też głosem wolnego artysty.
Nie wiadomo oczywiście, ile w "Taxi Teheranie" dokumentu, a ile kreacji: to również film o migotliwej granicy między jednym a drugim. Bywa dramatycznie i śmiesznie zarazem (umierający mąż nagrywa np. w taksówce testament dla rozpaczającej żony, która równie mocno, jak o zdrowie, martwi się właśnie o nagranie), bohaterowie odsłaniają się, to znów wyraźnie przed widzem kreują. "Pan to wszystko zaplanował, prawda?" - rzuca jedna z kobiet, na co Panahi tylko się uśmiecha. "Taxi..." nie musi mieć napisów, bo i tak nie pozostawia wątpliwości: coś tak wyjątkowego mógł stworzyć tylko prawdziwy reżyser-artysta. [Paweł T. Felis]
Wszystkie komentarze