Aż pięć filmów uda nam się obejrzeć w listopadowym DKF Klaps. Dyskusyjny Klub Filmowy Klaps odbywa się w każdy poniedziałek w WDK (Okrzei 7) o godz. 19. Karnety w cenie - 30 zł, pojedyncze wejściówki - 10 zł. Na seanse zapraszają Dominik Nykiel i Adam Kus oraz WDK.
Zacna komedia z Libanu, czyli chłopczyk z zespołem Downa jako wysłannik niebios.
Tym, co uderza w filmie, jest jego swojskość. Sceneria jest egzotyczna, kolory i zapachy inne, ale relacje międzyludzkie zaskakująco znajome. Libańskie miasteczko, w którym wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, sąsiedzi są wścibscy i rozplotkowani, a życie spełnia się w codziennych rytuałach, mogłoby się znaleźć na polskiej czy włoskiej prowincji lat 60. Być może prowincjonalizm jest uniwersalną kategorią społeczną, ale może też jesteśmy bardziej do siebie podobni, niż nam się zdaje.
Leba, nauczyciel muzyki z miejscowej szkoły, ma już dwie córki, gdy rodzi mu się synek z zespołem Downa Ghadi. Chłopczyk lubi stać w oknie i głośno krzyczeć, wkrótce okoliczni mieszkańcy mają go dosyć i żądają, aby umieścić go w zakładzie opiekuńczym. Wówczas Leba przekonuje ich, że Ghadi jest aniołem, mającym opiekować się miasteczkiem, a wydawane przez niego jęki są reakcją na grzechy jego mieszkańców...
"Anioł" jest czymś w rodzaju satyry społecznej godzącej w nietolerancję i małoduszność (oraz wiele innych pomniejszych przywar), a na innym poziomie wykpiwającej podatność na zbiorową iluzję. Jest to satyra łagodna, dobrotliwa, przyjazna ludziom, ale nie do końca spójna: nam, widzom, zależy na tym, aby mistyfikacja Leby się udała, a warunkiem jej powodzenia jest właśnie to, co wykpiwane. Trochę szkoda też, że traktuje Ghadiego czysto instrumentalnie: jako osobna jednostka ludzka chłopczyk praktycznie nie istnieje (równie "niedopisana" jest rola żony Leby). Dla mnie osobiście jest to wszystko zbyt naiwne, bajkowe, dziecinne i - nawet uwzględniając komediowa konwencję - naciągane, ale wdzięku i słodyczy odmówić filmowi nie można. Wielu widzom się podoba: w tym roku na warszawskim festiwalu Wiosna Filmów zdobył Nagrodę Publiczności. [Paweł Mossakowski]
2 z 5
Intruz - 9 listopada
Po wyjściu z poprawczaka nastolatek stara się wieść normalne życie, ale nikt nie zamierza dać bohaterowi drugiej szansy, choć wedle prawa odpokutował winę.
Polska, Szwecja, Francja 2015. Reż. Magnus von Horn. Aktorzy: Ulrik Munther, Mats Blomgren, Wiesław Komasa
W Polsce ta historia nie mogłaby się wydarzyć - po osiągnięciu pełnoletniości za tego rodzaju zbrodnię trafia się do więzienia. Jednak szwedzkie prawo traktuje nieletnich inaczej: maksymalny wyrok to cztery lata, potem wychodzą na wolność. John (w tej roli gwiazda pop Ulrik Munther) odsiedział swoje. Jednak zbrodnia nie została zapomniana ani wybaczona przez lokalną społeczność. Dlatego jego powrót w rodzinne strony, do tej samej szkoły, ba - do tej samej klasy, uwiera, budzi w ludziach najgorsze instynkty, wyzwala agresję. Chłopak nie może liczyć na wsparcie małomównego i biernego ojca, szkoła jako instytucja z zadaniami wychowawczymi u podstaw jest równie nieudolna.
O ile uwierzymy w motywacje głównego bohatera, jego upór, by na przekór wszystkiemu żyć, jak gdyby nic, otrzymamy sugestywną, choć nieco przeciągniętą historię narastającego wyobcowania. Opowiedzianą z surowym dystansem poprzez wyprane z kolorów kadry. Absolwent łódzkiej Filmówki Magnus von Horn - szwedzki debiutant związany z naszym krajem - wraz z Łukaszem Żalem (nominowany do Oscara za "Idę") stawiają na długie ujęcia i statyczną kamerę. Nie każdemu ten sposób opowiadania przypadnie do gustu.
"Intruz" intryguje jako portret społeczeństwa w gorsecie restrykcyjnych norm, których bezrefleksyjne przestrzeganie prowadzi do absurdu.
Reżyser zachowuje pozycję obserwatora, pozwala spojrzeć widzowi na bohatera bez uprzedzeń. Osobisty dramat Johna ma charakter uniwersalny. Karą jest dla niego naznaczenie popełnionym czynem, życie z piętnem mordercy. W tym sensie film traktuje o pułapce drugiej szansy, o jej pozorności oraz o banalności zła, które von Horna interesowało już w szkolnych filmach. Według reżysera agresja otoczenia wobec sprawcy bierze się z pewnej bezsilności i podświadomej obawy, że sami bylibyśmy zdolni do popełnienia zbrodni. Wystarczą przecież silne emocje, by przekroczyć wydawałoby się nieprzekraczalną granicę.
Pokazywany w Cannes "Intruz" wart jest uwagi. To ciekawy debiut, nawet jeśli ze względu na szwedzki sznyt, który wyróżnia go na tle polskich produkcji, został nieco przeceniony na festiwalu w Gdyni, skąd von Horn wrócił z dubletem za reżyserię i scenariusz. Zaletą filmu jest z pewnością to, że trudno o nim zapomnieć. Po seansie mamy o czym myśleć, dyskutować, o co się spierać. A to istotna wartość w kinie, za którą jestem gotów podwyższyć ocenę, mimo pewnych wątpliwości. [Piotr Guszkowski]
3 z 5
Prawie jak matka - 16 listopada
Odkrycie Transatlantyku, a wcześniej Sundance - przezabawna, błyskotliwa tragikomedia o kobiecie, która zostawia własną córkę, by zarabiać jako gosposia.
Brazylia 2015 (Que Horas Ela Volta?). Reż. Anna Muylaert. Aktorzy: Regina Casé, Michel Joelsas, Camila Márdila, Karine Teles, Lourenco Mutarelli
Tytuł filmu odnosi się do oddanej swoim pracodawcom gosposi Val (rewelacyjna Regina Casé) - poukładanej, niezbyt błyskotliwej, za to pilnującej dystansu między "państwem" a "służbą". Mieszka w Sao Paolo, w rodzinnym miasteczku zostawiła córkę Jessikę, której nie widziała od dziesięciu lat. Na co dzień widuje za to swoich pracodawców: brylującą w mediach Barbarę (Teles), żyjącego pod pantoflem Carlosa (Mutarelli). A przede wszystkim ich nastoletniego syna Fabinho (Joelsas), który dostaje od Val wszystko, czego nie dostaje od rodziców - czułość, posuniętą do granic wyrozumiałość niebezpiecznie bliską uwielbieniu.
To nie przypadek, że domowy świat napędzają tu kobiety: panowie są odklejonymi od rzeczywistości dziwakami albo żerującymi na starszych, bezbarwnymi nastolatkami. Prym wiedzie więc prostolinijna, dbająca o wszystko Val oraz wyniosła Barbara.
Zakonserwowany przez wiele lat układ zaburza jednak ta trzecia, czyli Jessica (ujmująco nonszalancka Camila Mardila) - niespodziewanie pojawi się u matki, zaszokuje jej pracodawców pewnością siebie i planami zdawania na architekturę.
Rodzinne zadry podszyte zazdrością szybko ustępują w filmie miejsca tragikomedii o klasowych podziałach. Nie tylko tych, które sankcjonuje społeczny system, ale też tych pielęgnowanych w głowach bohaterów. O ile Barbara zdziera z siebie stopniowo maskę sympatycznej i wielkodusznej pani domu, o tyle Val pozostaje niemal do końca postacią dwuznaczną. I nawet jeśli w końcu przekroczy Rubikon, a swoim szefom zagra na nosie, to tylko początek zmian, do których stopniowo musi dojrzeć.
"Prawie jak matka" to film dla wszystkich, którzy lubią kino ze szlachetnym rysem bajki: trzymamy za Val kciuki, czekamy na wyrafinowaną zemstę wobec nowobogackich. Ale w tej bajce nie chodzi tylko o humor, co oczywiste zwłaszcza w Polsce, gdzie dobrze znamy problem kobiet wyjeżdżających do pracy za granicę. Bo klasowe (i narodowe) różnice i stereotypy wciąż mają się dobrze. Miło jest pośmiać się z protekcjonalnie patrzącej na wszystkich Barbary. Ale ile tego protekcjonalizmu w nas samych? [Paweł T. Felis]
4 z 5
Manglehorn - 23 listopada
USA 2014. Reż. David Gordon Green. Aktorzy: Al Pacino, Holly Hunter, Chris Messina
Kiepski come back Al Pacino.
Ten fantastyczny aktor gra tytułowego Manglehorna, starego zgorzknialca, ślusarza z zawodu, który otwiera wszystkie zamki w mieście, ale sam zamknięty jest na cztery spusty. Mieszka z kotem, z synem nie ma praktycznie kontaktu, a jedyną osobą, z którą czuje emocjonalną więź (no, może jeszcze oprócz wnuczki...), jest jego dawna, utracona miłość Lucy, do której pisze codziennie egzaltowane listy. Może sympatyczna urzędniczka z banku (Hunter) wyrwie go z uczuciowego letargu? Gdy się pojawia, ten ospały film budzi się do życia, ale są to rzadkie momenty. Do tego dochodzą sztucznie brzmiące dialogi i ogólna fałszywość tonu, która sprawia, że oglądanie "Manglehorna" przypomina słuchanie wypełnionej dysonansami muzyki. Film chce być bardzo artystyczny (surrealistyczne wstawki itp.), ale wypada to pretensjonalnie i nie potrafi zamaskować banalności jego przesłania (nie można ciągle żyć przeszłością, trzeba otworzyć się na ludzi itd.) i przewidywalności rozwiązań. Szkoda Pacino i Hunter na takie byle co. [Paweł Mossakowski]
MATERIAŁY DYSTRYBUTORA
5 z 5
Sól ziemi - 30 listopada
Poruszająca refleksja nad naturą człowieka w nominowanym do Oscara i docenionym na festiwalu w Cannes dokumencie, który zabiera nas w podróż śladem Sebastiao Salgado.
Brazylijczyk zasłynął cyklami czarno-białych fotografii. Przez czterdzieści lat jeździł po świecie, ukazując ludzkość w dojmujących momentach: masowych migracji, klęsk głodu, wojen i ludobójstwa. Poprzez te ekstrema Salgado pokazywał, jak okrutny potrafi być jeden człowiek dla drugiego człowieka i jakie są tego konsekwencje.
Z jego zdjęć przemawiają ludzkie dramaty, obrazy nędzy i upodlenia. Choć bywał też krytykowany: przez jednych za przesadne piękno perfekcyjnych kadrów, inni stawiali pytanie o moralność fotografa, który wobec tragedii zamiast pomagać, sięga po aparat.
Twórcy "Soli Ziemi" tych wątpliwości nie podejmują. Dokument pozwala zrozumieć drogę, jaką Salgado - z wykształcenia i zawodu ekonomista - przeszedł od chwili, kiedy w 1970 roku, podczas wizyty służbowej w Afryce, zrobił kilka zdjęć aparatem żony. Przyglądamy mu się przy pracy, dowiadujemy, jak powstawały kolejne reportaże, ale film dociera znacznie głębiej. To z pewnością zasługa współpracy Wima Wendersa, od lat zafascynowanego twórczością Salgado, i Juliana Ribeiro Salgado, syna Sebastiao.
Perspektywy obu reżyserów uzupełniają się, składając na wielowymiarowy, chwilami bardzo intymny portret legendarnego fotoreportera, ojca, wreszcie człowieka, który zawodowy sukces odchorował psychicznie. Dzięki zastosowaniu oryginalnej techniki, Salgado opowiada o podróżach dosłownie poprzez swoje zdjęcia. Opowiada również, a może przede wszystkim, o ludziach, których spotkał, których starał się dobrze poznać, zanim nacisnął spust migawki.
Chwilami drży mu głos, tak żywe są to wspomnienia. Sugestywna narracja w połączeniu z warstwą plastyczną decydują o sile filmu.
Co więcej, wydaje się, jakby historia Salgado wyszła spod ręki znakomitego scenarzysty, ma zaskakującą jak na dokument dramaturgię, a przecież to wszystko wydarzyło się naprawdę. Życie dopisało do niej bezbłędny finał: przytłoczony doświadczeniami fotograf, który - co powtarzają w wywiadach reżyserzy - zajrzał wprost do jądra ciemności ludzkości, poszukując oczyszczenia, wrócił do ojczyzny. Prowadzi z żoną Instituto Terra, z powodzeniem zajmujący się odtwarzaniem niegdyś bujnych lasów atlantyckich w rodzinnych stronach.
A w swoim ostatnim projekcie zatytułowanym "Genesis", co wymowne, Salgado zwrócił się ku naturze. Odwiedzając miejsca dziewicze, uwiecznił jej piękno, wciąż jeszcze nieskalane ludzką ręką. I dopiero w kontakcie z naturą, jak sam mówi, odnalazł człowieka. [Piotr Guszkowski]
Wszystkie komentarze